Aneksja niewiele zmieni

Aneksja niewiele zmieni

Według wielu doniesień medialnych 1 lipca br. Izraelczycy mieli dokonać aktu aneksji części Zachodniego Brzegu, wzbudzając tym spore kontrowersje. Żadne konkretne rozwiązania nie zostały jeszcze wprowadzone, co nie znaczy to, że rząd Izraela porzucił ten pomysł. „Jerusalem Post” donosi, że aneksji można spodziewać się w kolejnym tygodniu, choć nadal nie ogłoszono szczegółowego planu. Sama ideal rozciągnięcia suwerenności na część terytoriów, na których miałoby powstać państwo Palestyńczyków, nie narodziła się jw próżni. Kwestia poszerzenia granic Państwa Żydowskiego pojawia się w dyskursie politycznym właściwie od kiedy obszar ten został przejęty od Jordanii po wojnie sześciodniowej z 1967 r. W przeszłości taki plan wprowadzony w życie mógłby całkowicie zmienić reguły bliskowschodniej gry. Dzisiaj jednak aneksja Zachodniego Brzegu niewiele zmieni, zwłaszcza dla Palestyńczyków.

Rozciągnięcie suwerenności, jak to działanie preferuje nazywać izraelska prawica, czy też jej zagraniczni sojusznicy, stało się tematem dyskusji podczas długiej wyborczej rywalizacji między obecnym premierem Benjaminem Netanjahu a jego największym konkurentem Benim Gancem. Choć głównym tematem walki politycznej były ciążące na Netanjahu oskarżenia o korupcję i nadużycie władzy, a sam Ganc przysięgał, że jego głównym celem jest odsunięcie Bibiego od władzy, to obaj politycy osiągnęli porozumienie koalicyjne. Ważną rolę odegrało widmo czwartych z kolei wyborów parlamentarnych w ciągu niecałych dwóch lat, po tym jak poprzednie trzy próby utworzenia rządu kończyły się fiaskiem. Istotnym elementem nowego porozumienia, obok zgody na rotację na stanowisku premiera między obydwoma Benjaminami, było właśnie anektowanie części terytoriów palestyńskich. Zielone światło na taki ruch dał Izraelczykom sam Donald Trump w ogłoszonym przez jego ekipę w styczniu planie „umowy stulecia”. Jeszcze przed publikacją plan ten został odrzucony przez Palestyńczyków, którzy chcieli trzymać się porozumień z Oslo.

Netanjahu ogłosił jednak, że Izrael jednostronnie przyjmie projekt Trumpa i zacznie wykonywanie zaleceń. Projekt pozwala między innymi na zajęcie części Zachodniego Brzegu, zwłaszcza tzw. Strefy C, którą zamieszkuje około 300 tys. Palestyńczyków i 400 tys. izraelskich osadników. W efekcie mniejsze osiedla i większe miasta, jak Ariel czy Ma’ale Adummim, zamieszkiwane przez Żydów, włączone zostaną w granice Izraela, a Arabom pozostanie ok. 70% terytorium pogrupowanego w „wysepki” połączone siecią tuneli i mostów. Zdaniem władz Autonomii Palestyńskiej niemożliwe będzie utworzenie w takich warunkach niepodległego państwa, zwłaszcza, że plan Trumpa odbiera Palestyńczykom możliwość utworzenia własnej armii, która miałaby gwarantować bezpieczeństwo granic. Amerykanie zaznaczają jednak, że Izraelczycy nie powinni mieć obowiązku zezwolenia na utworzenie palestyńskiego państwa na wcześniej uzgodnionym terytorium, legitymizując tym samym izraelskie osadnictwo.

Choć umowa koalicyjna między Netanjahu i Gancem nie uwzględniała precyzyjnej daty włączenia osiedli i innych terenów, ani nie sprecyzowano mapy obszarów objętych aneksją, to wydaje się, że premierowi zależy na szybkiej realizacji tego projektu. W maju rozpoczął się proces korupcyjny, który w rzeczywistości może ciągnąć się latami. Pozycja Bibiego w krajowej polityce mimo to jest wciąż mocna, o czym świadczy choćby wyborcza batalia, w której przeciwnicy nie mogli pokonać jego Likudu i przejąć władzy. Z drugiej jednak strony Netanjahu ma już 71 lat i powoli może rozważać scenariusze na odejście z polityki. Z pewnością nie chciałby być zapamiętany jako premier, który kończył karierę w atmosferze skandalu. W tej sytuacji rozsądnym wyjściem może się wydawać dokonanie czegoś, co na stałe zapisze jego nazwisko w podręcznikach. Jeśli dojdzie do aneksji, będzie to dopiero czwarte w historii znaczące poszerzenie granic kraju. Stawka jest więc wysoka.

Nie wszyscy jednak popierają ten ruch. Izraelska lewica, jak choćby partia Merec czy też Zjednoczona Lista Arabska, głośno protestują, zaznaczając, że ostateczne granice powinny być ustalone na mocy porozumienia pokojowego z Palestyńczykami, a Izrael powinien istnieć w granicach sprzed wojny sześciodniowej. Centryści mogą zgadzać się, że osiedla (które w wielu przypadkach już są kilkudziesięciotysięcznymi miastami) powinny zostać włączone w granice kraju, lecz również uważają, że do tego ruchu powinno się doprowadzić poprzez negocjacje z Arabami. Częściowo przeciwny aneksji jest również establishment wojskowy. Według reporterów telewizyjnego „Kanału 12” szef sztabu Awiw Kohawi i szef wywiadu wojskowego Tamir Hajman obawiają się, że może ona wywołać zamieszki na Zachodnim Brzegu, a także ataki na żołnierzy oraz ludność cywilną.

Społeczność międzynarodowa również nie patrzy na pomysł Netanjahu przychylnym okiem. Premier Wielkiej Brytanii, Boris Johnson, w Jediot Acharonot wezwał Bibiego do powrotu do stołu negocjacyjnego. Zaznaczył jednocześnie, że jest zwolennikiem i przyjacielem Izraela, ale aneksja godzi w długofalowe interesy kraju. Niemiecki Minister Spraw Zagranicznych, Heiko Maas, również wezwał Izraelczyków do przerwania działań, a jego francuski odpowiednik, Jean-Yves Le Drian, oznajmił, że aneksja będzie musiała się spotkać z konsekwencjami. Mimo to, nie wydaje się, by Unia Europejska była zdolna do jednogłośnego protestu. Możliwe, że poszczególne państwa członkowskie w ramach protestu zdecydowałyby się na obniżenie rangi stosunków dyplomatycznych z Izraelem lub zawieszenie niektórych umów handlowych.

Inaczej wygląda sytuacja z bezpośrednimi sąsiadami. Izrael nadal formalnie pozostaje w stanie wojny z Libanem i Syrią, a kraj jest przygotowany do potencjalnych konfrontacji. Tymczasem Egipt i Jordania mogą zdecydować się na podjęcie bardziej drastycznych kroków, włącznie z zerwaniem traktatów pokojowych. Wydaje się to prawdopodobne zwłaszcza w przypadku Jordanii, którą zamieszkuje wielu Palestyńczyków. Król Abdullah musi się liczyć z tym, że jeśli nie zareaguje odpowiednio, to Jordańczycy mogą wyjść na ulice. Dla monarchy najważniejsze jest, by nie dopuścić do kolejnej wojny domowej, jak w 1970 r., kiedy Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny ogłosił powstanie niepodległej Palestyny w północnej Jordanii. Jordania i Izrael współpracują między innymi w kwestiach bezpieczeństwa, lecz to porozumienie może zostać zerwane, jeśli Haszymici uznają, że sprawy wewnętrzne, wraz z utrzymaniem tronu, są dla nich ważniejsze niż podtrzymywanie poprawnych relacji z zachodnim sąsiadem.

Twardy orzech do zgryzienia ma również prezydent Autonomii Palestyńskiej, Mahmud Abbas. Zapowiedział on, że w razie pomniejszenia palestyńskiego terytorium zerwie współpracę, a Autonomia przekaże całe swoje uzbrojenie w ręce Cahalu. To by oznaczało, że izraelska armia będzie odpowiedzialna całkowicie za zabezpieczenie Zachodniego Brzegu. To duże ryzyko dla Izraela, który mocno polega na współpracy z palestyńskimi służbami, by zapobiec zamachom terrorystycznym. Brak koordynacji ze strony doświadczonych palestyńskich policjantów i oficerów wywiadu może również oznaczać, że Izrael z trudem będzie kontrolował działalność radykalnych ugrupowań, takich jak Hamas czy Islamski Dżihad, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do wybuchu trzeciej intifady. Ale zerwanie współpracy byłoby też ryzykowne dla samych Palestyńczyków, bo oznaczałoby, że straciliby namiastkę kontroli nad własnym terytorium i zdali się całkowicie na łaskę sił okupacyjnych.

Jeśli do aneksji dojdzie, to Palestyńczycy z pewnością zwrócą się do Unii Europejskiej, domagając się bezwarunkowego uznania. W tym momencie taka deklaracja uzależniona jest od traktatu pokojowego zakończonego powstaniem dwóch niepodległych państw, których stolice znajdowałyby się w Jerozolimie, a także od uznania Izraela przez Hamas. Trudno jednak przewidzieć, czy Arabom udałoby się osiągnąć sukces w takich dążeniach, jak również czy taka symboliczna deklaracja solidarności znaczyłaby cokolwiek więcej. Palestyńczycy rozczarowali się już wcześniej brakiem stanowczości ze strony Europejczyków i „podwójnymi standardami”, jak określił to główny palestyński negocjator, Saeb Erekat. Po tym, jak Heiko Maas oznajmił niedawno wspólne stanowisko palestyńsko-niemieckie w sprawie aneksji, Arabowie liczyli, że pójdą za tym rzeczywiste ruchy. Lecz jeszcze w czerwcu niemiecki minister odwiedził Izrael, ale przy okazji tej wizyty nie spotkał się z prezydentem Abbasem. Erekat rozczarowany był głównie tym, że podczas wizyty w Izraelu Maas nie wyraził publicznie stanowiska Niemiec w sprawie projektu Netanjahu.

Sama aneksja w rzeczywistości niewiele zmienia w życiu Palestyńczyków. Osiedla na Zachodnim Brzegu już teraz są de facto eksterytorialnymi miastami izraelskimi, których mieszkańcy podlegają innym przepisom niż ich arabscy sąsiedzi. Tereny Autonomii Palestyńskiej poprzecinane są szosami z ograniczonym dostępem, a izraelskie wojsko prowadzi aktywne operacje w miastach i wioskach, nierzadko zajmując także domy cywili. Alternatywą jest rezygnacja z marzeń o niepodległości, co by oznaczało, że Palestyńczycy ze smutkiem przyjmują fakt, że suwerenne państwo, które może prowadzić podmiotową politykę, nadal nie jest im pisane. Jednak raczej się z tym nigdy nie pogodzą.

Autor jest redaktorem portalu Stosunkowo Bliski Wschód: www.stosunkowobliskiwschod.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

Skip to content