Brazylia – między sierpem, młotem a pistoletem
W ponad dwustumilionowej Brazylii od kilku tygodni trwa zażarta walka o najważniejsze urzędy w państwie. Obywatele piątego najludniejszego kraju świata 28 października wybiorą nowego prezydenta i wiceprezydenta. Spolaryzowana scena polityczna i skłóceni ze sobą kandydaci sprawili, że kampania dawno już nie była tak ostra. A w ruch, oprócz argumentów i wzajemnych oskarżeń, poszły noże i groźby.
Gdy przed czteroma laty dość popularna prezydent Dilma Rousseff wygrywała walkę o reelekcję, nic nie zwiastowało nagłego kryzysu władzy w państwie. W grudniu 2015 roku jednak rozpoczęto wobec niej procedurę impeachmentu. Wiązało to się ze złamaniem konstytucji, przez opóźnienie przekazywania środków dla banków z budżetu państwa. Pojawiły się też zarzuty dotyczące braku jakiejkolwiek reakcji w sprawie korupcji w Petrobrasie, koncernie naftowym, w którym większość udziałów ma brazylijski rząd. Samej Rousseff nie przyznano jednak żadnej łapówki. 12 maja 2016 roku Senat federalny zawiesił ją w wykonywaniu obowiązków na okres do sześciu miesięcy: jeżeli zostanie uznana winną zarzucanych jej czynów, wówczas Senat złoży ją z urzędu, natomiast jeśli zostanie uniewinniona to powróci
do wykonywania obowiązków. Pełniącym obowiązki prezydenta został ówczesny wiceprezydent Michel Temer. Ostatniego dnia sierpnia Senat stosunkiem 61:20 zaaprobował impeachment Rousseff (choć krytycy tego ruchu wskazywali, że wszelkie nieprawidłowości miały miejsce podczas jej pierwszej kadencji, wobec czego wniosek o impeachment był bezzasadny). Temer, zostając 37. prezydentem Brazylii, zobowiązał swój rząd do dalszej implementacji programu,
z którym została wybrana Rousseff i zapowiedział, że nie będzie ubiegał się o wybór na urząd w 2018 roku. Swoją drogę, nad głową Temera też wiszą ciemne chmury, związane z korupcją, której się miał dopuścić, a jego poparcie pośród brazylijskiego społeczeństwa plasuje się
na poziomie jednocyfrowym.
Bóg na ustach, nienawiść w sercu
W pierwszej turze wyborów odpadło wielu znanych brazylijskich polityków. W kampanii udział wzięli zarówno outsiderzy, jak i starzy, polityczni wyjadacze. Liderem sondaży przedwyborczych jest deputowany ze stanu Rio de Janeiro Jair Bolsonaro. Ten były kapitan brazylijskiej armii w Kongresie zasiada od 1991 roku i przez cały ten czas słynie
z kontrowersyjnych poglądów: uważa, że należy zniszczyć dzielnice biedy w największych miastach, promuje swą wiarę i rolę kobiet jako pomocy domowej, jest zwolennikiem nieograniczonego prawa do broni, a według niego policjanci, którzy zabiją przestępców powinni być nagradzani, a nie karani. Jego charakterystycznym gestem powitalnym są palce złożone na kształt pistoletu – ta miłość do broni i wojska zaowocowała sympatią urzędującego szefa brazylijskiej armii, gen. Eduardo Villas Boasa, który zagroził zamachem stanu
w przypadku braku zwycięstwa Bolsonaro, czym ściągnął na siebie gromy innych kandydatów. Przez te niemal 30 lat Bolsonaro wielokrotnie zmieniał partie polityczne – dziś kandyduje z ramienia niemal skrajnie prawicowej, Partii Socjalliberalnej. Jego kandydat na wiceprezydenta, emerytowany generał Hamilton Mourão (z równie nacjonalistycznej Brazylijskiej Partii Odrodzenia Pracy), podobnie jak Bolsonaro wychwala juntę wojskową, rządzącą krajem
w latach 1964-1985. Juntę, która dokonała wielu zbrodni przeciwko ludności cywilnej.
Zausznik wkracza w świat
Kontrkandydatem Bolsonaro jest były burmistrz São Paulo, Fernando Haddad. Potomek libańskich imigrantów, profesor politologii oraz były minister edukacji kandyduje z namaszczeniem guru południowoamerykańskiej lewicy – poprzednikiem Rousseff
na stanowisku pierwszego obywatela Brazylii – Luiza Inácia Luli da Silvy. Co ciekawe to właśnie da Silvę Partia Pracujących wystawiła początkowo do wyścigu prezydenckiego. Problem w tym, że Lula obecnie odbywa karę 12 lat więzienia za przestępstwa korupcyjne. Po wyroku Sądu Najwyższego, uniemożliwiającym mu start do Pałacu prezydenckiego, da Silva namaścił swojego niedoszłego kandydata na wiceprezydenta, Haddada, by z jego błogosławieństwem powstrzymał hulający nacjonalizm i sprawił „by ludzie znów byli szczęśliwi” (co z resztą jest hasłem kampanii Haddada). Kandydat Partii Pracujących zyskał też poparcie Republikańskiej Partii Porządku Społecznego i Komunistycznej Partii Brazylii, z której to wybrał kandydatkę na wiceprezydenta, deputowaną z Rio Grande do Sul, Manuelę d’Ávilę. Haddad dość szybko zdobył sporą przewagę nad pozostałymi kandydatami, lecz łatka „zausznika Luli” przyprawia mu i zwolenników (szczególnie z lewej strony sceny politycznej), jak i przeciwników (centrum oraz umiarkowana prawica). Dość niekorzystnie również może na jego kandydaturę wpływać fakt, że w przypadku jego zwycięstwa, stałby się trzecim z rzędu wybranym w wyborach prezydentem z Partii Pracujących. Partii, która rządzi nieprzerwanie od 2003 roku. Jak na demokrację to bardzo długi okres. Sondaże jednak nie są dla niego przychylne: z Bolsonaro ma przegrać nawet 15-20 punktami procentowymi.
Trzech wielkich, acz słabych
W I turze, która odbyła się 7 października odpadło wielu znanych polityków. Jednym z nich jest były deputowany i były minister integracji narodowej Ciro Gomes. Na początku lat 90. XX wieku został gubernatorem biednego stanu Ceara. Jego polityka przysporzyła mu wielu zwolenników, a gospodarce stanu wyraźną poprawę. Tuż po zakończeniu kariery na szczeblu stanowym został zatem ministrem finansów Brazylii. Gomes, kandydat Demokratycznej Partii Pracy, jest dużo bardziej kompromisowym kandydatem centrolewicy, nieuwikłanym w skandale ostatnich czterech lat, pomimo że o prezydenturę ubiegał się już dwukrotnie: w 1998 i 2002 roku. Gomesowi udało się uzyskać trzeci wynik – blikso 12,5%. Dwie kampanie prezydenckie miała też za sobą była senator i była minister środowiska, Mariana Silva. Trzeci start z rzędu
o prezydenturę oparła na zarówno sprawach społecznych, jak i sprawach ekologicznych. Dokładnie tak, jaki jest program jej partii. Choć jeszcze 1-2 miesiące temu dawano jej szansę na awans do II tury, w ostatnich dniach przed wyborami jej notowania zaczęły pikować, aż osiągnęły tragiczny wręcz wynik 1%. Problemem była być może zbyt niska doza populizmu.
Z tym kryterium zmierzył się też inny weteran brazylijskiej polityki, Geraldo Alckmin. Były gubernator São Paulo, który uległ Luli da Silvie w wyścigu o Pałac prezydencki przed dwunastoma laty, w tym roku kandydował, „by zjednoczyć Brazylię”, a przynajmniej tak głosiło jego hasło. Faktycznie, trzeba przyznać, że jego zaplecze polityczne jest dość pokaźne. Oprócz jego Brazylijskiej Partii Socjaldemokratycznej, będącej trzonem opozycji wobec Partii Pracujących, zapewnił sobie też poparcie szerokiego wachlarzu partii: od socjalistów, przez liberałów i chrześcijańskich demokratów, na konserwatystach kończąc. Mimo bogatej kariery,
a może właśnie przez tą bogatą karierę (w wielkiej polityce tkwi bowiem od 1983 roku, zaczął ją zatem jeszcze podczas rządów wojskowych), nie jest najpopularniejszym kandydatem, co przełożyło się na poparcie niespełna 5%. A może to kwestia braku jakiejkolwiek charyzmy.
Niewesoła przyszłość?
Trzynastu różnych kandydatów, dziesiątki partii i partyjek, niespotykana dotąd od upadku junty polaryzacja sceny politycznej doprowadziła do ostrej i agresywnej kampanii. Dodajmy do tego południowoamerykański temperament i mamy gotowe nieszczęście. Otóż 6 września podczas wiecu wyborczego w mieście Juiz de Fora (w stanie Minas Gerais), niesiony przez swych zwolenników Jair Bolsonaro został ugodzony nożem. Kandydat natychmiast trafił do szpitala, gdzie okazało się, że uszkodzone zostały części wątroby, płuc i jelit, a sam kandydat stracił dużo krwi, co zagroziło jego życiu. Większość kontrkandydatów (z oby stron sceny politycznej), a także prezydent Temer, potępiła zamach. Jeżeli nożownik liczył na zbicie swym czynem poparcia nacjonalisty to chyba nie wie jak działa polityka. Bolsonaro do końca września przebywał w szpitalu, nie bierąc udziału w debatach przedwyborczych i nie prowadząc kampanii. Czynili to bowiem za niego jego, często wręcz fanatyczni, zwolennicy. A poparcie? Poparcie dla Bolsonaro, naturalnie, wzrosło. Tuż przed wypisaniem ze szpitala ogłosił, że nie uzna innego wyniku wyborów, jak tylko jego zwycięstwo. Czy to oznacza wezwanie wojska do puczu?
Jeden z ostatnich sondaży przed I turą przedstawił wymarzonego prezydenta większości Brazylijczyków: biały, wierzący w Boga mężczyzna. Nie ważne czy zdepenalizuje aborcję czy posiadanie marihuany. Nie ważne będzie jego poparcie dla małżeństw jednopłciowych (co nie jest ze sobą sprzeczne, w Ameryce Południowej niczym niezwykłym nie jest przedstawianie Jezusa jako „lewaka”). Brazylia stanęła przed wyborem, który jest niczym łabędzi śpiew:
albo wybiorą kogoś nowego, spoza „układu”, który jednak doprowadzi najpewniej do jeszcze większego wzrostu przemocy, albo wybiorą człowieka, który ma dużo bardziej umiarkowane poglądy, jednocześnie będąc poniekąd uwikłany w ciemne zakamarki polityki swej partii i jej liderów. Dość powiedzieć, że Bolsonaro niemal wygrał w pierwszej turze, zdobywszy 46% głosów. A w wyborach parlamentarnych? Jeszcze niedawno „planktonowa” wręcz Partia Socjalliberalna wyprzedziła nieznacznie Partię Pracujących. Ogromne straty „starych” partii
i awanse politycznych nowości. W Izbie Deputowanych znalazło się, bagatela, 30 ugrupowań! W Senacie jedynie 10 mniej. Czy w Brazylii się polepszy? Ciężko stwierdzić.
Dodaj komentarz