Czy NATO nas obroni?

Czy NATO nas obroni?

Czy NATO nas obroni? Kiedy możemy liczyć na innych? W jakich sytuacjach musimy sobie radzić sami? Czy da się zbiorowo bronić przed współczesnymi zagrożeniami?

Kto nas obroni i czy na pewno będzie to NATO – to jedno z najczęściej zadawanych pytań w ostatniej dekadzie. Optymiści, zwolennicy ścisłej integracji ze strukturami Zachodu i szukania wsparcia u silniejszych graczy na globalnym rynku będą twierdzili, że tak. Pesymiści, optujący za militarną samowystarczalnością, powołując się na przykłady z historii, będą wskazywali, że nie. Pytanie jest fundamentalne, ale źle postawione. Należałoby bowiem najpierw zapytać: a przed czym?

— No jak to przed czym — odpowiedzą wzburzeni zatroskani o bezpieczeństwo Polski. — Przed Rosją oczywiście! Naszym odwiecznym wrogiem i największym zagrożeniem!

— Okej, przed Rosją. A co ta Rosja miałaby nam zrobić?

— No jak to co?! Najechać nas czołgami! Zaatakować z powietrza! Zadeptać butami żołnierzy! I to nie byle jakich, bo samego Specnazu! W trzy dni zająć Warszawę!

— I co dalej?

— No jak to co?! Okupować!

— A po co?

— No jak to po co? Uważasz, że nie ma po co Polski i Polaków okupować??!!

Dalsza dyskusja staje się niebezpieczna i bezprzedmiotowa. Niebezpieczna — bo można zostać oskarżonym o brak patriotyzmu, jeśli wysuniemy hipotezę, że nikt nas nie zechce najechać. Bezprzedmiotowa — bo najeżdżanie czołgami to standard wojen z połowy XX w., a takich dzisiaj — mimo wielkiego sentymentu wielu czołgistów — nikt już na świecie nie prowadzi.

Architektami współczesnych konfliktów są służby i siły specjalne. I nie chodzi nawet o porównania do starć z terrorystami w Afganistanie, Syrii czy Iraku; wystarczy się przyjrzeć mechanizmom wpływu Federacji Rosyjskiej na wojnę na Ukrainie. Tak, wpływu, bo przecież wszystko, czego Rosjanie chcieli, osiągnęli nie wprost, a poprzez wspieranie przeciwników stabilnej Ukrainy, których sobie najpierw niemilitarnymi metodami wychowali. […]

Czy NATO zrobiło coś istotnego w sprawie konfliktu na Ukrainie, co pozwoliłoby rozwiązać ów konflikt?

Zanim odpowiemy na to pytanie, skomplikujmy sprawę nieco bardziej, a mianowicie postawmy drugie, pośrednie pytanie: NATO, czyli kto?

Choć dla wielu może to okazać się szokiem, coś takiego jak NATO… nie istnieje. A precyzyjniej: NATO samo nie podejmie żadnej istotnej, mającej wymierne konsekwencje decyzji, jeśli zgody w tym zakresie nie osiągnie przynajmniej część kluczowych państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego. Tylko ostatnie przykłady Gruzji, Ukrainy czy ISIS pokazały, że NATO to raczej klub dyskusyjny niż organizacja decyzyjna w sprawach światowego bezpieczeństwa.

NATO, czyli powstała w 1949 r. organizacja wojskowa, która aktualnie liczy 28 członków, działa na mocy Traktatu Północnoatlantyckiego. Była odpowiedzią świata Zachodu na zagrożenie ze strony Związku Radzieckiego. Gdy ZSRR się rozpadł, a Rosja z wroga stała się partnerem, organizacji przypisano zadania z zakresu utrzymania globalnej równowagi strategicznej (cokolwiek to znaczy) i stabilizowania potencjalnie niebezpiecznych regionów świata. I choć bardzo się starano, by znaczenie NATO nie malało, tak naprawdę był to początek końca tej organizacji, przynajmniej w formule, jaką znano dotąd.

Po pierwsze, zabrakło głównego wroga. To oczywiście nie jest prawda: wróg nadal istnieje, tylko trudno jednocześnie straszyć nim państwa członkowskie i zachęcać je do zbrojeń, gdy ów wróg oficjalnie jest naszym ulubionym dostawcą gazu do Europy oraz partnerem w walce z islamskim terroryzmem. Nawet jeśli czujemy, że na Ukrainie Rosja „przesadziła”, to ktoś przecież terrorystów w Syrii bombardować musi. Choć jeśli się dobrze policzy, częściej siły rosyjskie trafiają w szpitale i politycznych oponentów prezydenta Syrii Baszszara al-Asada niż w bazy ISIS. Mimo to wroga — przynajmniej oficjalnie — cały czas nie ma, a jego brak rozleniwia i osłabia czujność.

Eerik-Niiles Kross, były szef estońskiego wywiadu zauważa: W kilka miesięcy, nawet dni, dobrze funkcjonujące państwo może się zmienić w teatr działań wojennych, zostać najechane, pogrążyć się w chaosie, doznać kryzysu humanitarnego i wojny domowej[i]. Mówi to oczywiście w kontekście Ukrainy i Krymu, ale dwie rzeczy, na które zwraca uwagę: niezwykle szybkie tempo tego procesu i rosnący udział czynników pozamilitarnych w wygrywaniu wojen, stają się dominującymi motywami współczesnych

konfliktów.

Po drugie, stara sojusznicza formuła nie przystaje do współczesnych zagrożeń. Napisany w latach 40. XX w. traktat miał czytelną formułę i wyznaczał zasady działania odnoszące się do uwarunkowań, jakie w tamtym czasie istniały. I trudno dziś o to mieć pretensje, raczej należy się dziwić tym, którzy trzymają się ówczesnego traktatu jak — excusez le mot — pijany płotu. Niebezpieczeństwo stwarzały siły zbrojne innego kraju, które mogły najechać państwo (państwa) członkowskie NATO. Zwłaszcza RFN, czyli kraj graniczny. Wraz z militarną inwazją następowała wojna, do której włączało się — na mocy słynnego art. 5 — NATO (znowu: nie NATO jako całościowy byt, ale poszczególne państwa wystawiające stosowne komponenty wojskowe). Chodziło o to, by — odwołując się do realiów znanych sygnatariuszom paktu — gdy ktoś podniesie szlaban graniczny innego państwa (jak nie przymierzając Niemcy w Polsce w 1939 r.), silniki amerykańskich F-16 zaczynały się grzać do lotu. By większość państw-sygnatariuszy paktu (jeśli nie wszystkie) swoim militarnym zaangażowaniem odpierała zagrożenie i chroniła zaatakowanego.

Problem zaczął się w momencie, gdy to zagrożenie przestało przyjmować formę „podnoszonego na granicy szlabanu”. Już zaangażowanie NATO w Afganistanie, będące konsekwencją amerykańskiej wojny z terrorem, było mocno naciągane: pojechaliśmy tam (Polacy również) złapać zamachowców, w tym tego najważniejszego — Osamę bin Ladena — którzy z Afganistanu natychmiast uciekli, a ci, z którymi walczyliśmy (reżim talibów, a następnie ich partyzantka), nie stanowili większego zagrożenia dla żadnego z państw NATO. O tym, że ta strategia była niewłaściwa, niech świadczy fakt, że dzisiaj — jako społeczność międzynarodowa — z częścią tych talibów się układamy co do kształtu ich kraju.

Później nie było lepiej — ani w przypadku Gruzji, ani Ukrainy, o „arabskiej wiośnie” nie wspominając. Z NATO (jako organizacji) nie udało się nie tylko wykrzesać żadnego fizycznego zaangażowania, ale również mówienia jednym głosem w sprawie przyczyn, sprawców i oceny konfliktów. Nie bardzo wiadomo też, jak NATO mogłoby działać w sprawie innego zagrożenia, tak realnego w przypadku krajów Europy, jakim jest islamski terroryzm realizowany przez obywateli państw-członków NATO. Tu raczej jest pole działań dla policji, służb specjalnych, antyterrorystów, ewentualnie wojskowych sił specjalnych poszczególnych państw, a nie dla NATO jako całości. Z drugiej strony widać wyraźnie, że NATO nie ma ochoty się angażować w kolejną — po Iraku i Afganistanie — wojnę lądową w mateczniku ISIS, czyli Syrii i Iraku. Jego użyteczność w walce z terroryzmem nie jest więc za wielka.

Rozumiejąc to i próbując ratować swój wizerunek, NATO wysyła na swoją wschodnią flankę amerykańskie wojska, które mają być straszakiem dla Rosji (co samo w sobie jest niezłą ekwilibrystyką — wszak Federacja Rosyjska naszym wrogiem nie jest). W Polsce euforia: Amerykanie w Żaganiu, gdzie stacjonują, witani są niczym bohaterowie, a głosy, że jesteśmy bezpieczni jak nigdy dotąd, słychać niemal z każdej strony. Licząca 3,5 tys. żołnierzy brygada przywiozła ze sobą ponad 400 pojazdów gąsienicowych i ponad 900 kołowych, w tym 87 czołgów M1A2 Abrams, 18 samobieżnych haubic Paladin, 144 bojowe wozy piechoty Bradley i ponad 400 samochodów Humvee. Oprócz tego 10 dwuwirnikowych transportowych Chinooków, 50 Black Hawków różnych wersji i 24 uderzeniowe Apacze[ii]. Pełna radość.

Co jednak, jeśli Rosjanie zaatakują nie przy użyciu czołgów i haubic? Jeśli będą chcieli osłabić potencjał NATO nie poprzez liniowe uderzenie na Polskę i kolejne kraje, jak swego czasu Stalin, ale postanowią wpłynąć na wynik wyborów, wykorzystując internetowych trolli? Na przykład na wynik elekcji prezydenckiej we Francji i parlamentarnej w Niemczech[iii]? Czy to będzie zaatakowanie innego państwa podlegające reakcji militarnej? Czy do wypowiedzenia wojny wystarczy ustalić narodowość hakerów i trolli? A kiedy już to zrobimy, to czy wyślemy czołgi na Facebooka?

Ten artykuł to fragment 5 rozdziału książki:

Paulina Polko, Roman Polko, Bezpiecznie już było. Jak żyć w świecie sieci, terrorystów i ciągłej niepewności., Helion 2018, s. 86-93

Jeśli Państwa zainteresował, całość – w wersji papierowej, elektronicznej i audiobooka – do kupienia tutaj: https://helion.pl/ksiazki/bezpiecznie-juz-bylo-jak-zyc-w-swiecie-sieci-terrorystow-i-ciaglej-niepewnosci-paulina-i-roman-polko,bejuby.htm#format/d

[i] https://www.sandiegouniontribune.com/sdut-russia-steps-up-propaganda-push-with-online-2015may28-story.html

[ii] https://wyborcza.pl/7,75399,21214142,pierwsi-amerykanscy-zolnierze-w-polsce-beda-wzmacniac-wschodnia.html;

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1689416,1,amerykanskie-wojska-

wjezdzaja-do-polski-i-zostana-na-stale.read

[iii] https://www.washingtonpost.com/news/global-opinions/wp/2016/12/12/russias-next-election-operation-germany/?postshare=8831481566584107&tid=ss_tw&utm_term=.2c53be977ab4;

https://www.france24.com/en/20170123-merkel-faces-more-russian-disinformation-ahead-poll-source

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

Skip to content