Internet 2.0 – nowa era wirtualnego świata

Internet 2.0 – nowa era wirtualnego świata

Stał się tak powszechny i wszechobecny, że dziś nie wyobrażamy sobie bez niego życia. O czym mowa? Chodzi oczywiście o Internet. Wiele wskazuje jednak na to, że w obecnym kształcie jest on już w schyłkowej fazie swojego rozwoju. Powód? Internet daje ludziom wolność w dostępie do wiedzy i komunikowania się, ale coraz częściej na poziomie rządowym pojawiają się zakusy, aby te swobody ograniczać, regulować i kontrolować.

Internet, jako sieć połączonych ze sobą komputerów, powstał na zamówienie amerykańskiego wojska. Chodziło o znalezienie sposobu na decentralizację podejmowania kluczowych decyzji dla bezpieczeństwa państwa i działania sił zbrojnych. To były lata 60. ubiegłego wieku, apogeum zimnej wojny. Konflikt z użyciem broni jądrowej stanowił wówczas realne zagrożenia.

Właśnie dlatego Departament Obrony USA zlecił naukowcom prace nad siecią komunikacyjną zdolną przetrwać atak nuklearny. Idea była prosta. Chodziło o stworzenie systemu łączności bez centrali, której zniszczenie powodowałoby destrukcję całej sieci komunikacyjnej. Nowa sieć miała funkcjonować nawet gdyby awarii uległo kilka jej składowych. Miało to zapewnić ciągłość dowodzenia armią w czasie wojny. W efekcie, 29 października 1969 roku na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles zainstalowano pierwszą sieć ARPANET, uważaną za przodka Internetu.

Decentralizacja przesyłu danych oparta na komputerach łączących się za pomocą publicznej sieci telekomunikacyjnej z czasem ewoluowała. Internet szybko wyszedł z kręgów wojskowo – rządowo – naukowych i stał się platformą powszechną. Obecnie wydaje się, że jedynie globalny blackout byłby w stanie znacząco go ograniczyć, a następnie wyciszyć. Ale ten scenariusz jest mało prawdopodobny.

Co więc może zagrozić dalszej swobodnej rozbudowie Internetu? Nie ma wątpliwości, że sieć nadal będzie się rozwijać i zmieniać. Wydaje się jednak, że swobodny dostęp do cyfrowych zasobów przestanie być powszechny. Rządy wielu krajów, nawet tych uważanych za dojrzałe demokratyczne, od dawna czynią zakusy, by wprowadzić pewne ograniczenia w wirtualnej rzeczywistości. Widzą w Internecie źródło wielu zagrożeń dla funkcjonowania państw i bezpieczeństwa ich obywateli. Internet – jak przekonują agencje rządowe, służby specjalne, czy policyjne – jest środowiskiem działania terrorystów, cyberterrorystów oraz organizacji przestępczych. Do tego dochodzi mało rozpoznane, lecz dzięki przekazom medialnym, powszechnie uważane za groźne środowisko tzw. darknetu czyli niezbadanej, ciemnej strony Internetu. Jak twierdzą eksperci, jest ono pełne przemocy, przestępczości, crackingu, prania brudnych pieniędzy i brutalnego seksu.

Wiele przykładów wskazuje jednak na to, że eksponowanie zagrożeń płynących z Internetu jest jedynie pretekstem do odgórnej prób ograniczenia swobodnego dostępu do jego zasobów oraz reglamentowania niekontrolowanego dotąd przepływu informacji, myśli i idei. Internetu jest zdobyczą ogólnopojętej współczesnej cywilizacji więc poszczególne rządy nie mogą w prosty sposób odebrać go społeczeństwom. Nie ulega jednak wątpliwości, że władze chcą mieć kontrolę nad przepływem informacji.

Rola Internetu w tak zwanym wojskowym zamachu stanu w Turcji sprzed niemal dwóch lat nie została dotąd dokładnie zbadana z powodu choćby obowiązujących w tym kraju ograniczeń praw obywatelskich. Jak twierdzą eksperci media społecznościowe odegrały znaczącą rolę w tym niejasnym wydarzeniu. To właśnie siła Internetu, która wynosi polityków na urzędy, może też ich z nich zrzucać. Zna ją doskonale turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan. Dziś, kiedy uzyskał już całkiem legalnie władzą praktycznie nieograniczoną, próbując ją umacniać z pominięciem woli społecznej, dlatego m.in. obecnie cenzuruje Internet. Turecki parlament przyjął ustawę, która daje rządowi możliwość blokowania stron internetowych bez wyroku sądu w przypadku podejrzenia, że zawierają treści „dyskryminujące lub obraźliwe”. Władza odgórnie blokuje też obywatelom dostęp do Twittera, Facebooka, a nawet Wikipedii. W Turcji reperkusje związane z ograniczeniami w wymianie poglądów z pomocą Internetu stały się faktem.

Kolejnym przykładem państwa ograniczającego dostęp obywateli do cyfrowego świta są Chiny, które zbudowały alternatywne treści w Internecie. Światowe media społecznościowe mają chińskie, narodowe odpowiedniki, które są kontrolowane przez państwo. Zatem nie odebrano Chińczykom prawa do Internetu, bo to biznes, jak każdy inny, ale jeżeli przeciętny mieszkaniec Państwa Środka chce mieć Facebooka, to może go mieć, pod warunkiem, że będzie to jego chiński odpowiedniki o nazwie QQ. Imponuje on zresztą zasięgiem, bo ma już niemal miliard użytkowników.

Rosja zaś walczy z tą częścią Internetu, który jest szyfrowany a organy administracji państwa nie dają sobie rady z ich deszyfracją. Takie usługi są więc przez regulatora rynku komunikacyjnego w Rosji zakazywane.

Korea Północna zaś w ogóle odcięła społeczeństwo od Internetu. Natomiast elity podłączone do sieci (media podają, że powszechny dostęp do Internetu ma w Korei Północne kilkudziesiąt osób, a kolejne około 12 tysięcy ma dostęp ograniczony i dodatkowo moderowane są treści, jakie mogą przesyłać i pobierać z Internetu.

Wymienione przykłady są skrajane, ale o kontroli Internetu myślą już wszyscy wielcy gracze polityczni na świecie, od stabilnych demokracji, po kryptodyktatury (w dyktaturach problem z istoty rzeczy nie występuje).

Także w naszej części Europy coraz głośniej słychać tego typu postulaty. Co ciekawe, im bardziej w danym państwie demokracja kuleje, tym próby ograniczania obywatelom dostępu do Internetu są częstsze. Wystarczy wspomnieć, co w tym temacie proponują rządy w Polsce, na Węgrzech czy na Słowacji.

Karty mogą jednak rozdawać jedynie największe państwa z uwagi na zasoby, bo jak dać sobie radę z kontrolą chociażby Facebooka z 2,2 mld użytkowników, gdzie w czasie 60 sekund pojawia się niemal 2,5 mln nowych wpisów, zdjęć, multimediów? Sprawa jest więc na tyle skomplikowania, że obecnie jedynie największe agencje rządowe mogą zastanawiać się, jak kontrować tak gigantyczne zasoby.

Dlatego właśnie w Stanach Zjednoczonych pojawiała się idea nazwana Internet 2.0. Znowu więc wracamy do matecznika Internetu w sensie miejsca i powstania idei sieci rozproszonych. Czym ma być Internet 2.0 w rozumieniu rządowych instytucji amerykańskich odpowiedzialnych za bezpieczeństwo i obronność? W największym skrócie ma to być Internet, który można kontrolować, eliminować jego ciemną stronę, a w sytuacji totalnego zagrożenia po prostu… wyciągnąć wtyczkę z gniazdka.

Ida Internetu w formule 2.0 w dobie powszechnego poczucia zagrożenia w społeczeństwach demokratycznych znajduje zrozumienie. Trudno się temu zresztą dziwić. W ostatnim czasie świat obiegły informacje o manipulacji danymi osobowymi i danymi o preferencjach społecznych obywateli, które zostały wykorzystane w walce politycznej w USA, a być może również w Rosji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Francji. Zjawisko związane z tzw. aferami Cambrige Analytica i Facebooka nadal nie zostało dokładnie zbadane.

Żyjemy w świecie cyfrowym. Wszystkie nasze dane oraz większość światowych danych jest zgromadzonych i udostępnianych za pośrednictwem Internetu. Realne stają się więc zagrożenia związane z cyberprzestępczością, jak chociażby cyberterroryzm państwowy. Do takich ataków już zresztą dochodziło. Zwykle stały za nimi Rosja, Chiny, Korea Północna, czy Iran. Nie mniej groźne, z punktu widzenia zwykłego obywatela, są pojedyncze ataki crackerów m.in. na konta bankowe.

Internet stał się również miejscem krzewienia radykalnych idei, pozyskiwania bojowników i zdobywania środków przez organizacje terrorystyczne i przestępczość zorganizowaną. Wykorzystują one cyberprzestrzeń niezwykle skutecznie do swoich celów. Niewątpliwie Internet stał się też miejscem szerzenia nienawiści do poszczególnych osób lub całych grup społecznych oraz szerzenia idei mogących godzić w porządek polityczny lub prawny, co przy dewiacjach władzy, braku demokracji bezpośredniej i wpływu na otaczająca rzeczywistość, może być formą buntu społecznego lub nieposłuszeństwa obywatelskiego.

Wracając do istoty sprawy – występują dwa kierunki regulacji Internetu w wydaniu 2.0. Pierwszy to kierunek kontrolno-opresyjny, który w skrócie można opisać, jako kontrolę wszystkich treści w Internecie, blokowanie treści niebezpiecznych i ściganie oraz penalizację cyberprzestępców ale także liderów lub wyznawców nieprawomyślnych. Ta funkcja byłaby oczywiście w rękach rządu. Druga formuła regulacji ma charakter humanistyczno-etyczny. I tak zwolennicy tego kierunku uznają, że Internet jest chronionym prawem środkiem (narzędziem) wolności obywatelskich, przyrównanym wręcz do wolności słowa lub wyznawanych poglądów – więc kluczowym dla istnienia demokracji. Jego regulacja miałaby charakter ograniczeń etycznych w postaci przykazań czy też aksjomatycznych norm etycznych, czyli czegoś na kształt „Powszechnej deklaracji praw człowieka”, czy swoistych „10 przykazań” w środowisku cybernetycznym. Zaś bliżej niesprecyzowane forum uznanych autorytetów etycznych stanowiłoby rodzaj moralnego sądu do sprawowania nadzoru w dziedzinie etykiety w Internecie.

Druga formuła regulacji Internetu 2.0 brzmi „demokratycznie”. Jednak, czy ma szanse na realizacje? Wydaje się, że to zwolennicy formuły kontrolno-reprezyjnej mają narzędzia i wykorzystują je do urzeczywistnienia swojej wizji. Jednym z argumentów używanych w sporach na temat sposobu kontroli Internetu, jest, skądinąd prawdziwa teza, że w cyberprzestrzeni najpierw pojawia się zagrożenie, dopiero później poszukuje się sposobów jego neutralizacji. Taka teza dociera też łatwiej społeczeństwa, gdyż Internet jest powszechny, a potencjalne zagrożenia czyhają na wszystkich użytkowników sieci, niezależnie od wieku, płci, zamożności, poglądów itp. Jednak warto sobie uświadomić, że wszystkie regulacje formalno-prawne w demokracjach tak działają; najpierw powstaje zagrożenie, później leczy się rany i poprawia rozwiązania.

Moim zdaniem trend zmierzający do zwiększenia kontroli, cenzurowania, zawłaszczania bez decyzji sądu prawa do oceny treści i ewentualnie wyłączenia Internetu w imię bliżej nieokreślonych zagrożeń powinien niepokoić. Przy jednoczesnej świadomości, że zagrożenia w cyberprzestrzeni są realne niezwykle interesująco może wyglądać batalia o Internet 2.0. Dziś jeszcze nie potrafimy przewidzieć, jaki on będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site is protected by reCAPTCHA and the Google Privacy Policy and Terms of Service apply.

Skip to content