Witamy w Ameryce: listopad zmian, część pierwsza
We wtorek, 6 listopada, całe Stany Zjednoczone żyły polityką – odbyły się bowiem wybory parlamentarne: do Izby Reprezentantów i do 1/3 Senatu. Większość stanów wybrała także swoich gubernatorów, a same wybory uznane zostały za referendum wobec administracji Donalda Trumpa. Tzw. midterms, czyli wybory pozbawione elekcji prezydenta USA, zazwyczaj kończyły się zwycięstwem opozycji. W tym roku sytuacja jest jednak nieco bardziej skomplikowana.
Donald Trump już w trakcie kampanii prezydenckiej przed dwoma laty opracował strategię love/hate – wyborcy albo go pokochali, albo znienawidzili. Ten rodzaj polityki postanowił prowadzić także po przejęciu Gabinetu Owalnego. Doprowadziło to do jeszcze większej polaryzacji społeczeństwa amerykańskiego. Żeby zadowolić rosnący prawicowy populizm wśród swoich wyborców, Partia Republikańska postanowiła forsować kandydatury tzw. Trump Republicans, kosztem bardziej zdolnych do kompromisów moderates. Wśród demokratów także pojawiały się głosy, że należy bardziej skręcić w lewo (a głównym piewcą tych idei był senator z Vermontu i były kandydat do nominacji prezydenckiej Bernie Sanders), jednak większość liderów partyjnych nadal pozostała wierna bardziej centrowemu kierunkowi Partii Demokratycznej. Wyborcy niezdecydowani mieli zatem wybór: czasem lewo, czasem prawo, czasem centrum, zależnie od zróżnicowanych poglądów kandydatów dwóch głównych partii. Nie zawsze jednak słuchali głosu rozsądku.
Powrót po 8 latach?
Gdy w 2010 roku ówczesna spiker Izby Reprezentantów, kalifornijska demokratka Nancy Pelosi oddawała fotel trzeciej najważniejszej osoby w państwie (demokraci wówczas przeszli do opozycji parlamentarnej po stracie 63 miejsc) wielu uważało, że jeśli republikanie nie stracą władzy po dwóch, maksymalnie czterech latach, Pelosi nie ma już czego szukać w wielkiej polityce. Tymczasem po 8 latach Demokraci „odbili” Izbę i, mimo wielu spekulacji, nie zanosi się na zmianę ich lidera. O możliwości przeciwstawienia się Pelosi w wyborach na spikera wspominają czasem przedstawiciele lewego skrzydła partii. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że większość, którą posiadają demokraci, nie jest przesadnie duża, ewentualni rozłamowcy mogą się wstrzymać z tego typu decyzjami – niewykluczone jest bowiem, że rozłam wśród demokratów stałby się prezentem dla republikanów i wyborem kandydata tych ostatnich na szefa niższej izby Kongresu.
Magiczna liczba 218
Tylu bowiem głosów potrzeba by zdobyć większość w Izbie Reprezentantów USA. Demokratom udało się w tym roku ją przekroczyć z dość przyzwoitym zapasem: najprawdopodobniej wygrali 233 miejsc (nie ma jeszcze oficjalnych wyników z 4 okręgów), nie jest to może wybitnym osiągnięciem (10 lat temu zdobyli na przykład 256 miejsc), ale po latach bycia partią mniejszości mają się z czego cieszyć. Szczególnie, że udało im się wygrać kilka trudnych wyścigów. Nie sztuką jest wygrać w dystrykcie, który z reguły głosuje na liberałów, a obecny republikański reprezentant ogłosił odejście na emeryturę. Nie sztuką jest również wygrać w dość liberalnych, wielkomiejskich dystryktach (takich jak obrzeża Waszyngtonu w 10. okręgu Wirginii czy 48. okręgu Kalifornii, leżącego na obrzeżach Los Angeles).
Sztuką jest za to zdobycie mandatu przez liberalną demokratkę w mocno konserwatywnej Oklahomie, czy Karolinie Południowej. Oba okręgi, 5. w Oklahomie i 1. w Karolinie Południowej były ostatni raz „demokratyczne” w latach 70. XX wieku. Z tym ostatnim było dużo zamieszania w tym roku. Obecny jego reprezentant, były gubernator stanu Mark Sanford, został wybrany w 2013 roku, by zastąpić swojego wybranego do Senatu poprzednika. Dokończył więc jego kadencję, a potem wygrał kolejne dwie. W 2016 wsparł kandydaturę Trumpa na prezydenta, jednak już po zaprzysiężeniu stał się jednym z jego najgłośniejszych krytyków w partii. Prezydent określił go zatem mianem „bardzo mało pomocnego” i „niczym prócz kłopotów”. Wsparł także jego kontrkandydatkę w prawyborach republikańskich, deputowaną stanową Katie Arrington, która pokonała Sanforda, czyniąc go pierwszym politykiem pokonanym w prawyborach w mijającym już Kongresie. Arrington, będąc faworytką sondaży, została jednak w zaskakujący sposób pokonana przez młodego prawnika Joe Cunninghama nieco ponad 4 tysiącami głosów.
Niespodzianka u gubernatora
Zgodnie z przewidywaniami największych amerykańskich agregatorów sondaży, takich jak RealClearPolitics, Sabato’s Crystal Ball czy FiveThirtyEight, demokraci mieli przejąć nawet 11 urzędów gubernatora (na 26 zajmowanych przez republikanów). Faktem jest, że w tym rodzaju wyborów demokraci przeżyli swego rodzaju odnowienie. Prawdopodobnie największą niespodzianką jest wybór demokratki Laury Kelly na gubernatora konserwatywnego stanu Kansas. Podobnie jak w przypadku pojedynku z Karoliny Południowej (Sanford-Arrington-Cunningham), tak i tu mieliśmy znaczny wpływ osoby Donalda Trumpa. W lipcu 2017 roku prezydent powołał ówczesnego gubernatora Kansas, Sama Brownbacka (notabene przedstawiciela skrajnie religijnej, katolickiej prawicy), na ambasadora przy Biurze Międzynarodowej Wolności Religijnej, działającym w ramach amerykańskiego Departamentu Stanu. Będący wówczas drugim najmniej popularnym gubernatorem w całych Stanach Zjednoczonych (wyprzedzał go jedynie skompromitowany konserwatysta z liberalnego New Jersey – Chris Christie), zwolnił stanowisko, na które i tak nie mógł już startować trzeci raz z rzędu. Jego zastępca, doświadczony, acz niezbyt charyzmatyczny chirurg Jeff Colyer, zaprzysiężony został na 47. gubernatora swego stanu. Następnie, w republikańskich prawyborach, stanął również w szranki z ówczesnym sekretarzem stanu Kansas Krisem Kobachem (startującym z twitterowym poparciem Donalda Trumpa). Choć selekcje kandydatów obu partii odbywały się tego samego dnia to kandydaturę Kelly, wówczas członkini stanowego Senatu, poznano dużo szybciej. Pierwszym czynnikiem była jej dość znaczna przewaga nad kontrkandydatami. Druga to niemal morderczy wyścig Colyera i Kobacha. Tuż po zakończeniu głosowania to urzędujący gubernator miał otrzymać nominację partii – uzyskał bowiem o 191 głosów więcej od Kobacha. Jednak po tygodniu ponownego przeliczania Colyer musiał uznać porażkę: przegrał 350 głosami. Wniosek? Naprawdę, każdy głos jest na wagę złota. Oprócz Kelly i Kobacha do wyborów przystąpił niezależny biznesmen Greg Orman, który 4 lata wcześniej zdobył ponad 40% głosów w wyborach do Senatu (również jako kandydat bezpartyjny). Jego kandydatura zapewne mocno namieszała w kampanii: sondaże nie mogły jednoznacznie stwierdzić kto wygra, różnice między głównymi kandydatami wahały się na poziomie błędu statystycznego. Ostatecznie Orman zdobył jedynie 6,5% głosów, a Kelly przyprawiła republikanów z Kansas o ból głowy: nie dość, że wygrała w mocno republikańskim stanie, to jeszcze zrobiła to przewagą blisko 46 tys. głosów (co przełożyło się na 4,5 punkta procentowego).
Demokraci odnieśli też zwycięstwo w sześciu, dotychczas „republikańskich” stanach. Biznesmen i filantrop J. B. Pritzker pokonał urzędującego, wysoce niepopularnego gubernatora Illinois Bruce’a Raunera. Bardzo zaciekły pojedynek miał miejsce także w Wisconsin, gdzie stanowy kurator oświaty Tony Evers pokonał urzędującego gubernatora Scotta Walkera. Walker, który kandydował w 2016 roku na kandydata republikanów na prezydenta, niegdyś uważany był za jednego z najlepszych gubernatorów w całym kraju. Ostatnimi czasy jednak jego poparcie zaczęło pikować: problemy z budżetem, zbyt duża ingerencja w sprawy edukacyjne itp. W Maine, Michigan i Nowym Meksyku niemogących ubiegać się o kolejną kadencję, również niezbyt popularnych republikanów zastąpiły demokratki: prokurator generalna stanu Janet Mills, była stanowa senator Gretchen Whitmer i reprezentantka 1. okręgu swego stanu Michelle Lujan Grisham. Demokraci wygrali także w Nevadzie – co mimo postępującej liberalizacji stanu, niektórzy eksperci poczytali za „zaskakujące”. Kontrkandydatem biznesmena i, obecnie, gubernatora-elekta Steve’a Sisolaka był obiecujący, młody polityk Partii Republikańskiej Adam Laxalt. Od 2015 roku zajmuje on stanowisko stanowego prokuratora generalnego (jednak jego kadencja kończy się w styczniu przyszłego roku), a sam politykę ma w genach – dosłownie! Jego dziadek, Paul Laxalt, był wieloletnim gubernatorem i senatorem z Nevady. Córka Paula wychowywała swojego syna Adama jako samotna matka, jednak w 2013 roku wyszło na jaw, że jego ojcem jest były senator z Nowego Meksyku (sprawujący tę funkcję równe 36 lat), Pete Domenici. Błyskotliwa kariera i powiązania rodzinne na nic jednak się zdały, Sisolak pokonał Laxalta stosunkiem 49:45.
Duże chapeau bas należy się kandydatowi demokratów w Dakocie Południowej, Billiemu Suttonowi, który próbował zastąpić dość znaczącego w polityce tego stanu konserwatystę Dennisa Daugaarda i zmierzył się z kongreswoman Kristi Noem. Wyścig, który miał być pewną zdobyczą republikanów, okazał się tzw. toss-up (termin przewidywań politycznych, mówiący o stopniu prawdopodobieństwa zwycięstwa równym dla obu partii), bowiem Sutton przegrał jedynie 11 tysiącami głosów. Równie zawzięte okazały się wybory gubernatorów Florydy, Georgii, Iowa i Ohio. Iowę republikanie utrzymali niespełna 40 tysiącami głosów, liczące wielu mieszkańców Ohio nieco ponad 180 tysiącami (przy frekwencji ponad 4,3 miliona wyborców ta liczba nie wydaje się już być tak duża). W Georgii, po ponownym przeliczeniu głosów obecny republikański sekretarz stanu Georgia Brian Kemp wygrał niespełna 60 tysiącami głosów z demokratyczną konkurentką Stacey Abrams. Kempa oskarżano o łamanie prawa poprzez nadużycie swojej pozycji do utrudnienia Afroamerykanom rejestracji na listach wyborców. Pamiętając o trudnej walce o prawa obywatelskie czarnoskórych Amerykanów pół wieku temu, nie trudno się domyślić czemu ta kampania była (i jest nadal) obserwowana przez całą Amerykę. Abrams miała szansę zostać pierwszą w historii kraju afroamerykańską gubernator. Co się tyczy Florydy – wyścig przedstawiał różnorodność Stanów Zjednoczonych: czarnoskóry burmistrz Tallahassee Andrew Gillum (demokrata) zmierzył się z białym kongresmenem Ronem DeSantisem (republikanin). Oboje walczyli o ten sam elektorat: starszych mieszkańców Florydy, mniejszość hiszpańskojęzyczną i obywateli zniszczonego huraganem Portoryko (którzy zdążyli się zarejestrować do wyborów). Padały wzajemne oskarżenia o rasizm, ksenofobię czy korupcję, sondaże faworyzowały Gilluma, a ostatecznie wygrał DeSantis. Było to zwycięstwo niewielką różnicą głosów, podobnie jak w kampanii na senatora z Florydy, ale o tym w kolejnej części artykułu.
Dodaj komentarz