Wybuch wolności w Libanie?
Eksplozja magazynu w Bejrucie z początku sierpnia wstrząsnęła nie tylko Libanem, ale i całym światem. Niezwykle ważne jest jednak jej pokłosie w samym kraju. Wciąż nie wiemy ile osób tak naprawdę straciło życie. Kto jest zatem winny tej tragedii? Czy był to zamach, czy też nieszczęśliwy wypadek? W obliczu kryzysów ekonomicznych, społecznych i zdrowotnych, które mają teraz tam miejsce, ta eksplozja stała się kroplą, która przelała czarę goryczy. Mieszkańcy stolicy zaczęli protestować ze zdwojoną siłą, doszło wręcz do szturmu na budynki rządowe i parlament. Koniec końców, niemal tydzień po eksplozji, do dymisji podał się premier Hassan Diab.
Czy ten wymowny gest faktycznie niesie nadzieję na zmianę? Nadzieja owszem jest, lecz jest ona raczej niewielka. To, że Diab zrezygnował z urzędu, nie oznacza, że jeszcze przez pewien moment nie będzie tej funkcji sprawować. Dlaczego? Sam przecież przyznał, że korupcja w kraju jest ogromna, wręcz potężniejsza od państwa. Libański ustrój polityczny jest bowiem ustalony kluczem wyznaniowym (wynikającym z Paktu Narodowego z 1943 roku) – według niego poszczególne stanowiska są obsadzane zgodnie z religią. Podobnie zresztą jak i system podziału miejsc w parlamencie. Do tego dochodzi też klientelizm: posłowie do parlamentu reprezentują głównie swoich wyborców, działają tylko na ich rzecz. Widać tu zatem pewien oportunizm liderów partyjnych. Gdyby doszło do jakiejś radykalnej zmiany, straciliby oni swoją, nie bójmy się użyć tego słowa, władzę. Partie w parlamencie libańskim mogą się nie zgadzać ze sobą w wielu sprawach, ale w tej, choćby się nie przyznawali, będą raczej zgodni: utrata kontroli nad chaosem pozbawi ich prestiżu i możliwości zagarniania jak najwięcej dla siebie. Ta smutna wizja przejawia się także w każdej kolejnej próbie stworzenia stabilnego rządu. Ostatnie wybory parlamentarne odbyły się na początku maja 2018 roku, nowy rząd został zaś stworzony pod koniec stycznia roku kolejnego. Dlaczego tak długo? Bo każda z partii chciała wyrwać jak największą część kompetencji dla siebie. Kolejny rząd, pod przywództwem Hassan Diaba, powołany został w połowie stycznia 2020 roku, choć poprzedni podał się do dymisji w październiku ubiegłego roku.
Biorąc zatem pod uwagę te wszystkie czynniki, ale także kwestię epidemiologiczną, trudno się spodziewać szybkich zmian w libańskiej polityce. Naturalnie, nieocenione jest zadeklarowane przez zagranicznych przywódców wsparcie czy to finansowe, czy materialne. Wydaje się jednak, że to nie wystarczy. Potrzebna jest tu nawet nie mała zmiana, a wielki pakiet reform (żeby nie powiedzieć wręcz rewolucja). To o tyle trudne, że przywódcy największych frakcji wcale się do tego pomysłu nie garną. Pamiętajmy też, że obecny system wyborczy opiera się na porozumieniu z Taif (z 1989 roku). Znając zależności chociażby w statystykach przyrostu naturalnego, na takiej zmianie znacząco straciliby chrześcijanie, więc trudno się spodziewać poparcia takiego planu.
Liban potrzebuje teraz rządu technokratów, którym będzie zależeć na interesie całego państwa, jak i każdego obywatela osobno. Idealną sytuacją byłoby poparcie takiego rządu przez przedstawicieli każdej parlamentarnej koterii, choć obecnie brzmi to jak marzenie ściętej głowy. Nowy rząd powinien współpracować z każdą partią, a jednocześnie móc się od każdej partii odciąć. Tylko brak ingerencji partyjnych bossów na reformy może zagwarantować ich powodzenie. Czy tak jednak będzie w najbliższym czasie w Libanie? Diab zapowiedział przyspieszone wybory parlamentarne, więc być może ułatwi to reformatorom przeprowadzenie niezbędnych zmian. Pytanie tylko, czy do tych wyborów faktycznie dojdzie. Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi – brzmi jak Liban w pigułce.
Dodaj komentarz